Podróż przez serce Ameryki cz.1

 21 dni, 19 stanów, 12 519 km i 1430 litrów spalonej benzyny. Pełne zieleni równiny Illinois i Missouri, bezkresne przestrzenie upalnej Oklahomy, ogromne rancza Teksasu, hiszpańskie miasteczka Nowego Meksyku, spalone słońcem pustynie i ośnieżone szczyty Arizony, największe atrakcje Kalifornii z kąpielą na plaży w Santa Monica, Hollywood, Big Sur i San Francisco na czele, Dolina Śmierci, nocne życie w Vegas, jakby żywcem wyjęte z westernów kaniony Utah i słynna Mount Rushmore z wizerunkami czterech prezydentów wyrytymi w skale. Długa, ciągnąca się po horyzont droga, czasem zawieszona w całkowitej pustce, w pustynnym żarze, rozpostarta pomiędzy oddalonymi o dziesiątki mil miasteczkami, czasem wijąca się niekończącymi się serpentynami ponad górskimi urwiskami. Ameryka to nie tylko potężne, gęsto zaludnione miasta, jakie pojawiają się przed naszymi oczami, gdy myślimy o bogatych, rządzących światową gospodarką Stanach Zjednoczonych. Ameryka to przede wszystkim przestrzeń. Przestrzeń i pustka, jakich na próżno szukać w naszej doskonale znanej Europie. I jest to prawdziwa, najbardziej fascynująca i najpiękniejsza twarz Ameryki jaką poznaliśmy podczas tych trzech tygodni spędzonych w drodze.

Nie pamiętam kiedy – i w jakich okolicznościach – po raz pierwszy usłyszałem o Route 66. Wiem jednak, że ta najsłynniejsza droga świata już od wielu lat istniała w mojej świadomości i przez cały ten czas wielokrotnie wyobrażałem siebie pokonującego te prawie cztery tysiące kilometrów Drogi Matki z Chicago do Los Angeles.

Wszystko to jednak istniało tylko w sferze marzeń, do momentu, kiedy pewnego dnia padła propozycja:
– Przejedźmy Route 66!
Nie pamiętam, kto był jej autorem. I choć jestem prawie pewien, że był to mój pomysł – w końcu o tej wyprawie myślałem na długo przed moim przyjazdem do USA – z podobną pewnością w głosie wypowiada się Michał, który powtarza:
– Widzisz jaki dobry pomysł miałem?
On o Route 66 też wiedział od lat i tak samo jak ja zawsze chciał tę drogę przejechać, więc obie wersje są równie prawdopodobne. Nie zmienia to jednak faktu, że raz na jakiś czas odbywamy mniej więcej taką rozmowę:
– Widzisz jakie miałeś szczęście, że mnie poznałeś? Gdyby nie mój pomysł, nigdy byś nie przejechał Route 66.
– Haha, twój pomysł? Gdybym nie zaproponował wyprawy Route 66, jedynym miejscem jakie byś zobaczył w Stanach, byłoby Detroit!
– Oj, oj… Ty naprawdę myślisz, że nie pamiętam, jak było naprawdę? Staliśmy na przystanku autobusowym, ten skurwiel jak zwykle nie chciał przyjechać na czas i nagle powiedziałem, że trzeba wybrać się na roadtrip.
– Pamiętam. Staliśmy tam, ty nic nie mówiłeś i wtedy pomyślałem “A może roadtrip?”. I od razu ci o tym powiedziałem.
– Dobra, dobra… Whatever you say, bro.

 

 

W każdym razie w pewnym momencie pomysł zaczął się krystalizować i nabierać coraz wyraźniejszych kształtów.
– Chcielibyśmy wybrać się w maju na wyprawę po Ameryce – powiedzieliśmy w pracy. – Route 66.
– Ok. Ile potrzebujecie wolnego?
– Myślimy, że dwa tygodnie. Po pierwszym tygodniu zadzwonimy i powiemy, czy potrzebujemy jeszcze dodatkowego tygodnia.
– Jasne, nie ma problemu.

Zaczęliśmy etap planowania. Czytaliśmy, co warto po drodze zobaczyć, gdzie się zatrzymać, a co z czystym sumieniem można ominąć. Liczyliśmy kilometry do przejechania i dolary, których potrzebowaliśmy. Właśnie, koszty. Jeden z najbardziej interesujących i najważniejszych elementów każdej wyprawy. Trzeba wyraźnie powiedzieć, że podróżowanie po Ameryce wyjątkowo tanie nie jest. Benzyna kosztuje dużo więcej niż kiedyś (choć wciąż jest prawie o połowę tańsza niż w Europie), a czasy moteli za $10 czy $15 za noc dawno już odeszły w zapomnienie. Nas wyprawa wyniosła niecałe $2000 na osobę i jest to dość rozsądny budżet – bez specjalnych szaleństw, ale i bez psującego radość z całej zabawy oszczędzania na każdym kroku. Czasem jedzenie kupowaliśmy w Walmarcie, czasem robiliśmy grilla, ale też prawie codziennie zjadaliśmy coś w jednym z wielu doskonałych przydrożnych barów ($8-$12). Zazwyczaj nocowaliśmy na kempingach (spora rozpiętość cenowa, $11-$35 za namiot), ale parę razy zdarzył się też motel ($35-$80 za całą naszą trójkę) i raz hostel ($10 za osobę!). Czy można było wydać mniej? Tak. Czy warto byłoby to zrobić? Nie. Liczenie pieniędzy na każdym kroku, zastanawianie się “a może wezmę małego burgerka zamiast tego cudownego półfuntowego soczystego i ociekającego serem burgera z chrupiącym bekonem?” zabija atmosferę beztroskiego wyjazdu, a same oszczędności tak naprawdę nie są duże. Przy takim podejściu dałoby się wydać może o 200-300 dolarów mniej, ale to wszystko. Najdroższym punktem zabawy jest bowiem samochód, gdzie oszczędzić w żaden sposób się nie da. Wypożyczenie Forda Explorera, który w momencie gdy go odebraliśmy miał na liczniku jedynie 20 000 kilometrów, kosztowało nas $550 na osobę. Kolejne $400 kosztowała benzyna, a to daje już kwotę prawie $1000. Planując roadtrip trzeba o tym pamiętać i nie oszukiwać się – pożyczone auto + benzyna kosztują dużo.

Tak prezentował się nasz samochód.

Tak się prezentował trochę później.

W pewnym momencie doszliśmy do wniosku, że dwa tygodnie to zdecydowanie za mało. Musielibyśmy bez przerwy tylko jeździć, wszędzie się spieszyć, a pewnie i tak nie wszystko byśmy zobaczyli. Poprosiliśmy więc w pracy o dodatkowy tydzień wolnego i zaplanowaliśmy całą wyprawę na 23 dni. Pierwszy etap – ok. 10 dni – Route 66. Kolejne siedem dni – Los Angeles, San Francisco i Vegas. Ostatni tydzień – najpierw kaniony w Utah, a potem do Kolorado, trochę na północ i dalej na wschód, przez Wyoming, Południową Dakotę, Minnesotę i Wisconsin aż do Michigan.

W dniu wyjazdu, 11 maja w piątek, ciężko było skupić nam się na pracy. Siedzieliśmy z Janem przed komputerem i pisaliśmy kod, ale myślami byliśmy już w Illinois, Missouri, a może nawet jeszcze dalej. Nasi przyjaciele z pracy byli podekscytowani naszą wyprawą nie mniej niż my. W końcu byliśmy już o krok od wyruszenia w drogę, podczas której mieliśmy zobaczyć więcej Ameryki niż 90% Amerykanów ma okazję zobaczyć podczas całego swojego życia.
– Powinniście zrobić stronę, która będzie pokazywać waszą aktualną pozycję – powiedziała Kristi.
– Wow, świetny pomysł! – odpowiedział Jan i pół godziny później strona była gotowa.

Tak wyglądała strona, na której można było śledzić naszą aktualną – aktualizowaną co 30 sekund – lokację.

Tuż przed czwartą wyszliśmy z biura i pojechaliśmy odebrać nas samochód.
– Myślicie, że dostaniemy Jeepa Cherokee, tak jak podczas wycieczki do Toronto?
Rezerwując samochód, znasz tylko jego klasę, a nie konkretny model, więc nigdy nie wiesz, czy będzie to Ford Escape, Jeep Cherokee czy może coś jeszcze innego.

– Hej, Jan! – zawołał zza biurka pracownik wypożyczalni, gdy tylko przekroczyliśmy próg.
– Eee… Cześć – Jan był wyraźnie zaskoczony (my też). – Pamiętasz moje imię?
Mężczyzna uśmiechnął się i zawołał:
– Jasne, jak mógłbym cię nie pamiętać!
Potem przeszliśmy do biznesu.
– Ok, potrzebuję twój dowód… kartę kredytową… i wasze prawa jazdy… ok… Możecie wziąć Jeepa Cherokee, ale za siedem dolarów dziennie więcej możecie dostać Forda Explorera. Świetne auto.
– Hmm…
– Obejrzyjcie sobie oba i wróćcie powiedzieć, które wolicie.
– No i znowu się zaczyna – powiedział ze śmiechem Jan, kiedy wyszliśmy na parking. Zdarzyło się to już wcześniej. Jechaliśmy do Toronto i mieliśmy wziąć Forda Escape, ale za “jedyne 10 dolarów więcej za dzień” zaproponowano nam Jeepa Cherokee. Wiedzieliśmy, że tym razem będzie podobnie. Bo choć lubimy dobre samochody, to jeszcze bardziej lubimy lepsze samochody.

Gdy tylko otworzyliśmy Forda Explorera, wszystko było jasne.
– Nie ma innej opcji, bierzemy go.
– O zajebiście, duży bagażnik.
– I wszystko pachnie nowością.
– Ale świetnie będzie się nim jeździć.
– O, i jakie fajne radio. Dwa wejścia USB.
Dokończyliśmy formalności i wsiedliśmy do samochodu, który miał nam towarzyszyć przez następne trzy tygodnie.
– Wow, on jest jak czołg.
– W Europie nigdy nie znaleźlibyśmy wystarczająco dużego miejsca parkingowego dla niego.
– No, nawet jak na Amerykę to duży samochód.
Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że w Oklahomie – gdy obok nas zaczną jeździć po drodze ogromne pickupy – znów zdamy sobie sprawę, że “duży”, “ogromny” i “potężny” to pojęcia względne, słowa, które w Ameryce nabierają zupełnie nowego znaczenia.

Jedziemy z Ann Arbor w kierunku Indiany.

Jeszcze tylko krótkie zakupy w Walmarcie i zaczyna się – tuż po siódmej opuszczamy Ann Arbor i jedziemy autostradą w stronę Indiany, gdzie planujemy nasz pierwszy nocleg. Słońce zaczyna chylić się ku zachodowi, a my podążamy w jego kierunku.
– Jedziemy do LA! – odpowiadamy na kempingu na pytanie o cel naszej podróży. – Route 66!
Los Angeles wydaje się być jednak na razie celem bardzo odległym. Przed nami ponad 4000 kilometrów, co najmniej tydzień w drodze i dobrych kilka funtów burgerów do zjedzenia.

Kemping położony jest w malowniczym miejscu, nad niewielkim jeziorem, rozbijamy więc namiot, bierzemy schłodzonego Budweisera – korporacyjny syf, będąc w USA korzystajcie z bogatej oferty mikrobrowarów, które są zdecydowanie bardziej popularne niż w Polsce i oferują dosłownie setki różnych piw i to na przestrzeni jednego tylko stanu – i idziemy nad jezioro. Pijemy pozbawionego smaku Budweisera – nie wiem jak ludzie mogą odróżniać smak Tyskiego od Lecha, Warkę od Heinekena czy Carlsberga od Żywca – wszystko te korporacyjne piwa smakują dokładnie tak samo – i planujemy kolejny dzień. Wstaniemy rano, o szóstej, i pojedziemy do Chicago, będziemy tam około siódmej, porobimy trochę zdjęć, zjemy śniadanie i zaczniemy przygodę na Route 66! Następnego dnia faktycznie budzimy się i wstajemy zgodnie z planem, jesteśmy co prawda trochę zmęczeni i chętnie pospalibyśmy godzinę dłużej, ale nie ma co tracić czasu, sporo drogi do przejechania, a poza tym chcemy już jak najszybciej zostawić Chicago za sobą i rozpocząć prawdziwą przygodę, składamy namiot i pięć minut później zaczyna padać. Gdy zatrzymujemy się w Walmarcie deszcz leje już tak mocno, że po przebiegnięciu trzydziestu metrów od samochodu do marketu jesteśmy cali mokrzy.

– Dobrze, że wstaliśmy zgodnie z planem. Ciężko byłoby składać namiot w taką ulewę – mówię.
– No, dobrze, że nas obudziłeś, Jan – potwierdza Michał.
Jan od tej pory miał zawsze dbać o porządek, o to, żebyśmy budzili się i wstawali na czas, zgodnie z planem. Szwajcarska dokładność, która podczas wyprawy nie raz okazała się naprawdę nieoceniona.

Wietrzne i deszczowe Chicago.

W Chicago wieje silny wiatr – w końcu nazwa Windy City zobowiązuje – pada deszcz i jest zimno. Bardzo zimno. Mam na sobie dwie bluzy, zimową czapkę, a i tak czuję przeszywający mnie chłód. Robimy kilka szybkich – jest zbyt zimno na długie zabawy z aparatem – zdjęć nad jeziorem Michigan i ruszamy na skrzyżowanie Jackson Boulevard z Lake Shore Drive gdzie Droga 66 ma swój początek.

Początek Route 66. Początek przygody.

Metalowy, brązowy znak stoi na swoim miejscu. Historyczna Droga 66 zaczyna się właśnie tutaj. Dwa tysiące czterysta czterdzieści osiem mil dalej (3940 km) znajduje się cel pierwszego etapu naszej podróży – Los Angeles. To tam, na plaży w Santa Monica, za dziesięć dni wykrzykniemy z zadowoleniem i satysfakcją:
– Zrobiliśmy to! Przejechaliśmy Route 66!
A potem wykąpiemy się w oceanie i następnego dnia pojedziemy dalej, na północ, do San Francisco, wspaniałą drogą poprowadzoną wzdłuż pięknego, skalistego wybrzeża.

Ale to dopiero za jakiś czas…

Na razie jesteśmy w Chicago, wsiadamy do samochodu, w międzyczasie deszcz przestaje padać i zza chmur nieśmiało zaczyna wychodzić słońce, a my ruszamy na południowy zachód Illinois, w kierunku granicy z Missouri. Wyprawa po Ameryce właśnie się rozpoczęła!