Podróż przez serce Ameryki Cz. 2

Wyprawa po Ameryce ze wschodu na zachód ma jedną ogromną zaletę – z każdym kolejnym stanem robi się coraz cieplej i coraz ciekawiej. Można z tego wyciągnąć prosty wniosek – że początkowa część Route 66, na tle całości, wypada zdecydowanie najsłabiej, choć z drugiej strony nudną i nieciekawą też jej nazwać nie można (nudna i nieciekawa to jest Południowa Dakota, ale o tym dużo, dużo później).

Pierwszym z naszych przystanków była figura The Gemini Giant w Wilimington. Wygląda to co prawda trochę tandetnie, ale takie figury to przecież nieodłączna część historii Route 66!

Gemini Giant, a ja nie taki giant.

Kilka kilometrów dalej zatrzymaliśmy się przy jakby żywcem wyjętym z lat 50-tych barze typu drive-in. Polk-A-Dot Drive In rozpoczął działalność w roku 1956, a dziś znany jest przede wszystkim z naturalnych wielkości figur Jamesa Deana, Marilyn Monroe, Blues Brothers, Elvisa Presleya i Betty Boop oraz – oczywiście – doskonałego i niedrogiego jedzenia. Nie byliśmy niestety ani trochę głodni, więc tym razem zamiast burgera postanowiliśmy skosztować frytek. Były dobre i tanie.

Rozkminiam życie z moim kumplem Elvisem, a z tyłu stoi moja suczka Marilyn.

 

Kawa kilka razy tańsza niż w Starbucksie.

Przy każdym stoliku stała taka mini szafa grająca, ale Lady Gagi w ofercie nie mieli.

Ale mieli jeszcze jednego plastikowego Elvisa w środku.

Dostałem numer 66!

 

Wkrótce zobaczyliśmy kilka innych przydrożnych atrakcji, takich jak odrestaurowana historyczna stacja benzynowa w Dwight czy – o, kolejna – stacja benzynowa w Odell. Nie jestem fanem takich atrakcji. Choć z jednej strony fajnie zobaczyć, jak pewne rzeczy wyglądały ponad pół wieku temu, to wszystko wydaje się być jednak trochę sztuczne i zrobione z myślą o turystach. Tego, czego ja szukałem podczas wyprawy (i znalazłem już niedługo później) to autentyczny powiew przeszłości, zatarte już ślady dawnej chwały najsłynniejszej drogi Ameryki, opuszczone miasteczka i pozamykane biznesy, w pewnym stopniu budzące nostalgię za dawnymi czasami, światem, którego nigdy się nie znało. Taki sposób podróżowania i poznawania nowych miejsc jest dla mnie najbardziej interesujący. Muzea nie są dla mnie.

 

Następnym przystankiem był The Dixie Truck Stop w McLean. Miasto, dawniej tętniące życiem, dziś jest w zasadzie puste, ale The Dixie Truck Stop wciąż przypomina o lepszych dla Route 66 czasach. Zjadłem świetną zupę-gulasz z wołowiną (dużo mięsa!) i krakersami, a potem poprawiłem burgerem.

Przed Dixie, po burgerze.

Znak, którego ciężko nie zauważyć.

– Wiesz co jest do dupy? – zapytałem Michała, gdy czekaliśmy na rachunek.
– Twoje życie?
– Haha, nie. Moje życie jest zajebiste.
– No to co jest do dupy?
– Wydaje mi się, że już dawno zjedliśmy najlepszego burgera w Stanach. Pamiętasz jak to było na początku, jak się jaraliśmy burgerem z Wendy’s?
Michał zaśmiał się.
– A potem co chwilę trafialiśmy na nowego, jeszcze lepszego niż poprzedni – kontynuowałem. – A potem ten we Fleetwood Diner! (nasz miejscowy, najbardziej klimatyczny bar w Ann Arbor)
– No i wtedy chyba zabawa się skończyła.
– Od tamtej pory każdy kolejny burger jest już tylko “ok”. Zdajesz sobie sprawę, że być może już nigdy w życiu nie zjesz lepszego burgera. Wtedy absolut został osiągnięty.
– Dokonała się epickość.
– Smutne. Jak legenda o niemym Michałku.
– Dobra, my tu sobie gadamy, a gdzie jest Szwajcar?
– Pewnie zamawia deser.
– Życie bywa czasem tak przewidywalne.
Zaśmialiśmy się. Pomimo świadomości, że prawdopodobnie nigdy już nie napotkamy na swojej drodze burgera, który okaże się najlepszym w życiu, humory nam dopisywały.

A potem wielki człowiek z hot-dogiem!

 

 

Stał kiedyś w Cicero (obecnie przedmieścia Chicago), a teraz stoi w Atlancie, ale nie w tej, gdzie kiedyś były igrzyska, a w małej wsi gdzieś w Illinois, parę kilometrów za McLean.

Cisza, spokój, dwie krzyżujące się ulice z kilkoma budynkami i sylwetka gościa trzymającego hot-doga.

Wolną chwilę wykorzystałem na poczytanie książki.

Kolejnym przystankiem była stolica Illinois, Springfield. Nieduże miasteczko, 117 000 mieszkańców, strasznie nudne. Jedyne zdjęcie, jakie zrobiłem w Springfield wygląda tak:

No szału nie było.

Pojechaliśmy dalej. Słońce z każdą kolejną minutą znajdowało się coraz niżej i postanowiliśmy poszukać odpowiedniego miejsca na nocleg. Rozbiliśmy namiot na kempingu czterdzieści minut drogi od Missouri. Zjedliśmy kolację, rozpaliliśmy ognisko i wkrótce później poszliśmy spać. Następnego dnia pobudka parę minut po szóstej i w drogę do Missouri!

Kemping na eleganckości był.

Jadąc Route 66 raz na jakiś czas trzeba wjechać na autostradę i przejechać nią kilka, kilkanaście kilometrów. Tamtego poranka właśnie takim krótkim odcinkiem jechaliśmy, kiedy Michał zawołał:
– Ej Jan, właśnie minęliśmy znak Welcome to Missouri.
Kilka tygodni przed wyprawą rozmawialiśmy na ten temat.
– Chcę mieć zdjęcie ze znakiem każdego ze stanów – mówił wtedy Michał.
– Spoko, nie ma sprawy – odpowiadał Jan.
– Nie chcę, żeby była sytuacja, że będziemy chcieli się gdzieś zatrzymać, a ten kto będzie prowadził akurat samochód, powie, że nie.
– Nie, nie. Zatrzymamy się zawsze, jak tylko ktokolwiek z nas będzie chciał.
– No żeby potem nie było marudzenia, że nie, nie, że jednak się nie możemy zatrzymać, bo jest zakaz czy coś. Nie interesuje mnie to. Jak będzie dobre miejsce na zrobienie foty, to chcę się zatrzymać i tyle.
– Będziemy się zatrzymywać.
– Zawsze?
– Tak.

Tym razem jednak Jan się nie zatrzymał.
– To jest autostrada! – zawołał. – Nie mogę się tu zatrzymać.
– Co innego ustalaliśmy – Michał nie był zadowolony.
– Że będziemy zatrzymywać się na autostradzie?
– Że będziemy zatrzymywać się zawsze, jak ktoś z nas będzie chciał się zatrzymać.
– Michał, to jest autostrada – Jan podniósł nieco głos. – Możemy nie tylko dostać 500 dolarów mandatu, ale to też niebezpieczne.
– W życiu trzeba mieć jaja.
– Jaja, wyczucie i styl – powiedziałem. – Tak mówił Charles Bukowski.
– Właśnie – zgodził się Michał.
– Ale – kontynuowałem – Jan ma rację. Nie możemy się tutaj zatrzymać. Ale spoko, zaraz coś wymyślimy.
– Dobra, zjedź pierwszym zjazdem i pomyślimy.
Gdy tylko zjechaliśmy z autostrady, pomysł pojawił się błyskawicznie.
– Zostawimy tu samochód i wejdziemy na tę skarpę, po której biegnie autrostrada – Jan dzielił się z nami swoim planem. – Przejdziemy kilkaset metrów i będziemy tuż koło znaku. Staniemy na chwilę na poboczu, zrobimy foty i będzie idealnie.

Realizacja planu okazała się łatwiejsza niż dziewczyny na wiejskiej dyskotece. Kilkanaście minut później byliśmy już z powrotem w samochodzie – bez mandatu, za to z kilkoma nowymi zdjęciami na kartach pamięci naszych aparatów.

Zdjęcia porobiliśmy też na Chain of Rocks Bridge, przerzuconym nad rzeką Misssissipi. Wiele, wiele lat temu (od 1930 do 1966 roku) most był częścią Route 66, dzisiaj wpisany jest na listę zabytków narodowych i zamknięty jest dla ruchu samochodowego.

Chain of Rocks Bridge

Tędy wiodła kiedyś Route 66. Granica pomiędzy Illinois i Missouri.

 

Stojąc na środku Chain of Rocks Bridge przyglądaliśmy się widocznej na horyzoncie panoramie St. Louis z charakterystycznym The Gateway Arch na czele. Zbudowany w 1965 roku łuk symbolizować miał amerykańską wędrówkę na zachód, bramę do lepszego, bogatszego świata.

Teraz tę bramę przekroczyć mieliśmy również my, zostawiając za sobą wciąż europejsko wyglądające równiny Illinois i Missouri i już wkrótce znaleźć się w prawdziwej, dzikiej Ameryce. Emocje rosły z każdą chwilą, serce biło coraz szybciej, a my coraz bardziej nie mogliśmy doczekać się kontynuacji naszej niezapomnianej podróży.